Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   102   —

na obłokach, lub przechadzali się po ziemi wcale bezwstydnie. Wszystkie te postacie, od Olimpijczyków do pasterek, zdawały się należeć do jednej rodziny rozpustnej. Ale narysowane były znakomicie i wychwalały plastycznie słodki, zmanierowany erotyzm.
Dosia przeglądała obrazki ciekawie, zarumieniona. Przyznawała sobie prawo studjowania natury i sztuki we wszystkich objawach. I przypomniała sobie przysłowie łacińskie: „naturalia non sunt turpia“ — umiała bowiem trochę po łacinie. Tylko to nie są naturalia, to rozpasane wymysły.
Od dumań teoretycznych przeszła do porównań z życiem bieżącem:
— Wercia musi lubić takie rzeczy — ona jest nawet podobna do niejednej z tych lalek... No, może i ja trochę, tylko jabym się inaczej pozowała... Jakby naprzykład ci mężczyźni z kobiecemi kończynami grali w piłkę nożną?.. A te leniwe baby nie próbowały pewnie nigdy gimnastyki lekkoatletycznej...
Szmer rozmowy, dolatujący z sąsiedniego, zamkniętego pokoju, przerwał te rozmyślania. Dosia odłożyła szybko książkę do szafy i nasłuchiwała.
Rozmawiała Wercia z Janem. Jakieś przyciszone dźwięki, pieszczotliwe. Wyrwało się z nich zdanie wyraźne, wypowiedziane męskim głosem:
— ...Te rzeczy są tu zupełnie nie na miejscu. Mam ciągle wrażenie, że jestem złodziejem, że kradnę...
Znowu szmer cichy, bojaźliwy, stłumiony...
Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Skumin sam.