Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   103   —

— Dzieńdobry, panno Dosiu. Cóż tennis? Będziemy grali?
— Nie wiem — odrzekła sucho.
— A Kryś gdzie się podziewa?
— Nie widziałam go jeszcze.
— Pójdę go poszukać — rzekł Skumin, uciekając pośpiesznie od tej konwersacji.
Panna Tolibowska pozostała w bibljotece na swem krześle. Założyła nogę na nogę, po męsku, objęła dłońmi kolano i pokiwała poważnie główką strojną w krótkie, misternie utrefione pukle.
— Ona go kocha — to pewne. — A on?...
Następujące wskazówki potwierdziły ten domysł. Weszła panna służąca z oznajmieniem, że pani hrabina ma migrenę i nie będzie grała w tennisa.
Znowu weszli do bibljoteki Jan z Krysiem, który, nigdy nie wątpiąc o wartości swego pomysłu, zakomenderował:
— Podobno pani Wercia niezdrowa. No, to grajmy we trójkę. Ja trzymam swój court.
— Nie — odrzekła Dosia — albo cały tennis, albo niech każdy robi, co mu się podoba. Ja nawet mogę dalej czytać.
Krysia nie pociągała ta zabawa, której rzadko zażywał.
— To ja pójdę opatrzeć tutejszą broń na bażanty, które mamy strzelać po obiedzie.
— A idź.
Skoro tylko Kryś się oddalił, Dosia rzekła do Jana: