Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   283   —

— Pyszna myśl! — zawołał pan Robert — zabieram cię zaraz po balu do Radogoszczy! Piwnica jeszcze nie wyschła, a jezioro powoli odtaje.
— Zbyt proste rozwiązanie, drogi Robercie — odrzekł Jan — a właściwie żadne.
Skumin poczuł silny przypływ sympatji dla ojca Dosi: jakikolwiek on tam jest, jako wartość moralna i obywatelska, sprzyja serdecznie jego związkowi z córką. W dobrym kompanie dostrzegł rysy dobrego człowieka.
— Kochany panie Robercie — rzekł — mówimy tak szczerze i poufnie, że wyznam ci jedną z mych zasad w stosunku do kobiet. Nie można się przed kobietą zbyt płaszczyć, bo zacznie po tobie deptać. Są wprawdzie kobiety, które, gdy się zdecydują kochać, kochają słodko, ulegle, zupełnie altruistycznie. Ale panna Dosia do nich nie zdaje się należeć; jest dumna i żądna panowania nad mężczyzną.
— Masz słuszność — ona i własnego ojca chciałaby wodzić na pasku.
— Ojcu to niewiele zawadza — odrzekł Jan. — Ale jej przyszły mąż... nie wiem, jak sobie z nią da radę.
— Jakto: jej przyszły mąż? Mówisz o nim, jak o kimkolwiek! — zgorszył się pan Robert.
— A no, skoro mnie nie chce, cóż mogę wiedzieć, za kogo wyjdzie. — Może za tego pana Bobrkowskiego?
— Za tego świszczypałę? Nigdy! Odmówiłbym jej ojcowskiego błogosławieństwa! Zresztą skąd wiesz, że ona ciebie nie chce? Czy ci to kiedy powiedziała?