Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   229   —

okna domu i przenikał do sali, gasząc barwy toalet kobiecych i mącąc zarysy grup ludzkich, zwłaszcza po kątach, skąd dobywały się podniesione głosy i chichoty.
Zabłysło elektryczne światło, a z przyległego pokoju wybuchnął nagle jazzband, sprowadzony z Poznania. Była to główna niespodzianka dla solenizantki i dla młodzieży, która przepadała za nowożytnym tańcem i jego specjalną przygrywką.
Nic już nie przypominało dawnych zabaw tanecznych, które były popisami sztuki choreograficznej. Żaden podkomorzy nie czuł się w obowiązku poprowadzenia poloneza, ani ugrzecznione pary nie układały się w sztuczne korowody. Zamiast namownej, kołyszącej melodji, dziki murzyński harmider rozpasał się i wył:
„Dość już tej głupiej przyzwoitości i afektowanych ceregieli. Dajmy pohulać naturalniejszym instynktom!“
Na to hasło nie odrazu odpowiedziała hurmem cała młodzież. Stare przesądy estetyki i układności towarzyskiej trzymały jeszcze na uwięzi, zwłaszcza zasiedziałych wieśniaków. Dopiero po chwili stanęły do tańca dwie pary: Kryś Ramułtowski z solenizantką i Wacio Klonowski ze starszą jej siostrą Zosią. Kryś ujął swą damę ochoczo i dawał jej podczas tańca jakieś żartobliwe instrukcje szeptem; Muka śmiała się, ale odsunięta przyzwoicie od partnera, tańczyła niewinnie. Zosia okazywała dużo większe zdolności do nowożytnego tańca. Przymykając oczy, zdawała się