Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   228   —

stu zagnieżdżona. Ale pan naprzykład, mężczyzna i posiadacz takich włości! Rozumiem, co to za dramat. — Dobrze jednak pan uczynił, śmiem powiedzieć, że obrał Poznańskie za nową siedzibę. Tu nas kresowców przyjęto lepiej, niż w Warszawóe, albo w Krakowie.
— Bośmy, tak jak Poznańczycy, najszczersi Polacy.
— Może i tak. — Ale słyszałam, że pan przeniósł się do Warszawy. Czy to prawda?
— Czasowo, szanowna pani — kwestje pieniężne. Bo najprzód trzeba zdobyć pieniądze na zapewnienie sobie egzystencji. Ale po opuszczeniu stron rodzinnych najlepiej czuję się w Poznańskiem.
— To pięknie. To będziemy pana tu oglądali. Proszę nie zapominać o Topielnie i o rodaczce.
Podała mu rękę, którą pocałował z przekonaniem, że ta pani jest dobra, delikatna i przyjemna. Z rozmowy nie wyniósł ani nowych powiadomień, ani silnych wrażeń, jednak przyjemne uczucie pokrewieństwa rasowego i duchowego. Przytem pięćdziesięcioletnia pani Anna Golanczewska miała swój urok kobiecy, nie zalotny, lecz matczyny. Przypomniała Skuminowi najlepsze czasy, przeżyte w polskiej Litwie.
Nie miejsce było na liryczne wspomnienia. Skumin rzucił okiem po sali, w której się znajdował i gdzie rozbujała się już nieco szczera, zacna i mało liryczna szlachta wielkopolska. Duża przymieszka młodzieży i roznoszone na tacach baterje szklanek z „bolą imieninową“ przyczyniały się coraz dzielniej do ożywienia humorów. Wczesny zmrok zimowy podpełzał już pod