Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   147   —

— Tamtego dnia Ambroży był niezadowolony, że za późno wróciłam do Gdecza z Poznania, a mieliśmy gości — rzekła Wercia. — Coś tam opowiedziałam, że zatrzymała mnie modniarka. Jeżeli teraz dowie się o Sołaczu — i skombinuje? — Co z tego będzie? Jak myślisz?
— Nie można przewidzieć. Ale i przeciwdziałać trudno, bo i zaprzeczyć się nie da. Franio nas widział — powiedziałem ci o tem na miejscu.
— Ciebie poznał, to pewne; ale ja byłam tak okutana, że nie mógł.
— Mówią jednak o tobie, nie o kim innym. Prawda, że i gdzie indziej mogli nas dostrzec, niestety.
Oboje zwiesili głowy. Nagle Wercia rozjaśniła spojrzenie:
— A żeby tak zręcznie puścić pogłoskę, że byłeś z kim innym?
— Z kim-że? Franio mówił uporczywie, że byłem z damą, nie z jakąś dziewczyną.
— A tak naprzykład — z Dosią?
— Cóżto za pomysł! — zawołał Jan, oburzony.
— Jej to nawet nie zaszkodziłoby — upierała się Wercia. — Włóczy się ze swymi studentami, nie wystrzega się wcale odosobnienia z mężczyzną, gada jak chłopiec... Jest zuchwale nowożytna i mało kto nawet ma jej to za złe. A z tobą, Janku, jest również w czułościach.
— Powiedz: w przyjaźni. Ale choć to wszystko składa się niby prawdopodobnie, nie pozwolę, aby się narażała na obmowę z mego powodu. Ja jej w każ-