Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   250   —

Czy są tam okazy żeńskie godne uwagi? W mieście, albo po dworach?
Już Skumin gotował się do odparcia nieznośnej plotki, kiedy zmiarkował, że Granowski nie był nigdy w Poznaniu i gada, byle go wciągnąć do rozmowy. Odrzekł zatem:
— Są różne: są i ładne.
— Są i bardzo ładne — wmieszał się Korjatowicz. — Byłem tam przeszłej zimy na paru balach. Pamiętam jedną taką pannę Dosię Tolibowską.
— Tolibowską? Co to za jedni?
— Stara szlachta, krewni Radomickich.
— Aha, jesteśmy w domu. Więc cóż ta panna?
— Śliczna, sprytna, dowcipna. Ale dziwny zlepek przeciwieństw. Będzie ci mówiła naprzykład o anatomji ludzkiego ciała z nazwami wszystkich członków pokolei.
— Tak poprostu, po naszemu? — spytał Granowski i wymówił parę nazw drastycznych.
— Dajmy na to, po łacinie. Umie trochę i po łacinie.
— Więc sawantka? Un bas bleu?
— Nie. Gada się z nią bardzo przyjemnie, jak z burszem. Ciekawa jest różnych szczegółów męskiego życia. Wypytuje czasem o rzeczy niemożliwe do odpowiedzenia. Ale wie też sporo rzeczy wcale nie panieńskich. Bawić się z nią można kapitalnie gadaniem. Ale spróbujno, naprzykład przy podawaniu futra, musnąć ustami sa nuque — nie chcę rzec po polsku: potylicę — zmierzy cię wzrokiem tak strasznym...