Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   324   —

jedynku, który mi jednak dał do myślenia, że dbasz trochę o mnie — czy dobrze zgadłam?
— Naturalnie. Dałem nauczkę temu panu, żeby się nie ważył myśleć o tobie, a szczególniej skarżyć się na ciebie.
— Ślicznie to zrobiłeś. Ale dlaczego od owego czasu nie starałeś się mnie spotkać, powiedzieć mi coś od siebie?
— Dosieńko! Czyż to moja była rola? Ja przecie czekałem na twą odpowiedź blisko pół roku... I gdybyś nie przysłała do mnie tego zacnego i kochanego prałata, zwątpiłbym zupełnie o twem dobrem dla mnie uczuciu.
— Tak! — wybuchła Dosia — byłam nieznośna, samolubna, głupia! — Przepraszam cię, mój Janku! Przysunęła się do niego i bez najmniejszego wahania podała mu usta dyszące rozkoszą. Przyjął je ze szczerym zapałem. Oczy obojga, zmienione w barwie, nabrały wyjątkowych błysków.
— Jak ty pachniesz! — rzekł Jan po rozłączeniu ust. — Pachnie tu jezioro i jakieś kwiaty, ale ty sama pachniesz nad to wszystko, moja wiosenko nieporównana!
— Ty także... jesteś bardzo miły...
Patrzyli sobie zbliska w oczy przez chwilę, gotowi na nowe uściski. — Pierwsza Dosia, energicznym rzutem postaci, odsunęła się od narzeczonego.
— Nie dawajmy tu przedstawienia — widać nas z okien domu. I musimy się dogadać do rzeczy prak-