Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   59   —

wzburzeniem wewnętrznem, powracała do układnego uśmiechu, bladego jak płomyk świeczki na tle łuny pożaru. Ale nikt się nie zajmował badaniem tej gry świateł i cieni na twarzy pani domu, oprócz Skumina, którego ten widok przyprowadzał do rozpaczy, gdyż na wyjaśnienie już nie było czasu. Towarzystwo siedziało bowiem przy wieczerzy, ostatniej przed wyjazdem Skumina. Chalecki i Straszyński gawędzili o wiadomościach z gazet; ciocia zajęta była w dalszym ciągu pobożnem kokietowaniem Jana. Raz tylko Ambroży zapytał:
— Co to, Werciu? znowu migrena?
— Ach tak... trochę. Nie zważajcie na mnie. Już przechodzi.
Temat nie był zdatny do podniecenia rozmów i tak już zamierających.
Wkrótce po wstaniu od stołu zaczęto żegnać Janka, ile że wyjechać miał bardzo rano, a spodziewano się, że rychło powróci. Wszyscy nadmieniali, że mówią mu już teraz do widzenia, bo nie wiedzą, czy jutro... Skumin prosił usilnie, aby nikt nie trudził się wstawaniem rano na jego pożegnanie, bo sprawiłoby mu to prawdziwą przykrość. Ambroży zaś oświadczył:
— Ja zaś wyjeżdżam jeszcze wcześniej, niż ty, w nocy.
— Dokąd to? — Może razem pojedziemy do Warszawy? — spytał Skumin z dziwnem roztargnieniem.
— Jakżeby? — uśmiechnął się Radomicki — kurjer goniłby za kurjerem? — Nie, ja jadę do Gdańska.