Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   58   —

mującym, błękit jej oczu przechodził w ciemny fiolet, usta śmieszki mieniły się w kwiat jakiś rozmodlony, głos nabierał innej tonacji. — Trudno! — słowo się rzekło.
Dzień ostatni wlókł się cicho. Z gości pozostało tylko dwóch starców: senator Chalecki i szambelan Straszyński. Z domowych ciocia Figa, nie mając już rywalek płci niewieściej — jak mniemała — wzięła się do bawienia Janka Skumina, którego już dawno zamianowała swym siostrzeńcem. Prawiła mu dzisiaj komplimenty niemal miłosne i obiecywała niezawodnie ożenić go jeszcze przed końcem roku. Szczególniej zachwalała jedną pannę, Dosię Tolibowską, która właśnie miała przyjechać w tych dniach do Gdecza.
— A tu nam Janek ucieka, niewiadomo poco!
— Trudno, ciociu — interesy.
— Jakież ty masz interesy pilniejsze od przeglądu panien?
— Niestety, mam pilniejsze. Szukam pieniędzy.
— A jedno z drugiem nie dałoby się pogodzić?
Skumin odpowiedział tylko ruchem ramion niewyraźnym, nie chcąc wznawiać niedawnej rozmowy z Chaleckim. Rad był jednak z tej sennej gawędy ze staruszką, bo ubijała mu czas, a stronił od rozmowy z Wercią. Z jedyną duszą, której stanu był namiętnie ciekaw, rozmawiał tylko spojrzeniami.
Twarz pani Radomickiej, przeistoczona zupełnie, zwłaszcza za nadejściem wieczoru, wyrażała kolejno to żal, łez bliski, to zawziętość jakiegoś szalonego zamiaru, to znów, w poczuciu, że zdradza się ze swem