Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   319   —

— Dlaczegożby nie? Chyba się nie wstydzisz, że wychodzisz za Skumina.
— Nie wstydzę się, naturalnie. Ale trzeba się przecie i z nim porozumieć; może nie chciałby w Poznaniu?
— Pięknie, pięknie, córuchno. Widzę, że już nabierasz cnót małżeńskich, solidarności z mężem.
Dosia uśmiechnęła się tylko, bez najmniejszej chętki do przekory, a pan Robert oddalił się na konferencję z kucharzem.
Jeszcze godzinę przetrwała Dosia w towarzystwie swego jeziora. Powierzała mu swe uczucia i nadzieje, na co jezioro odpowiadało czasem wzmożonym, słodkim zapachem i cichutkim poszeptem trzcin. — Rozpromieniony dzień, przekroczywszy południe, nabierał majestatycznej powagi. Umilkły przedrzeźniania czajek, uciszyły się gwary leśne, ryby już nie oznajmiały o swej obecności w jeziorze przez wytryski nad powierzchnię i tworzenie na niej płynnych kręgów. Tylko miłośnice słońca, ważki, drgały spazmatycznie około czubów sitowia na pokaz swych tiulowych skrzydełek, usianych klejnotami. Zaległa cisza drżąca, pełna oczekiwania.
Nareszcie rozległ się po przeciwnej stronie dworu raźny kłus koni po żwirze. Pan Robert, wielki amator koni, nie trzymał samochodu. Dosia poskoczyła do domu, do swego pokoju. Włosy były trochę rozwiane i serce wypadało uspokoić.
Prałat Lipski i Skumin weszli do przedpokoju i zrzucili płaszcze. Pan Robert, który ich tam czekał,