Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   35   —

razy chciałem z tobą, Werciu najmilsza, pomówić na osobności! Zawsze niepodobieństwo. A gdyby nawet i była chwila sposobna, czy ja mogłem wiedzieć, że chcesz ze mną rozmawiać tak, od serca do serca?
— Jakto? nie czułeś?
— Nie śmiałem czuć. Nie otrzymałem widomego znaku, żadnego dowodu.
— Żadnego? Nie pamiętasz?
— Ach, tamten, gdy mi odstrzeliłaś kozła? Ale to był dowód taki żartobliwy, ukradziony...
— Masz lepszy — rzekła Wercia głosem zniżonym, ochrypłym od namiętności.
Szybkim i celowym ruchem zbliżyła się do niego, objęła za szyję nagiem ramieniem i podała mu usta pałające. On ją chwycił wpół, objął drugą ręką klejnot jej utrefionej głowy. Kilka sekund trwali w milczeniu upojonem.
Ta, która wywołała piorunowe spięcie, ocknęła się pierwsza.
— Uważaj, mój ty... targasz mi włosy... puść mnie...
Puścił nareszcie. Ona zaś komenderowała dalej:
— Nic nie mów... Idźmy obok siebie, ale bez żadnych już... Musimy ochłonąć. Już przebłyskują światła domu.
Naraz przystanęła i plan zmieniła:
— Nie. — Trzeba się złączyć z resztą towarzystwa i razem powrócić. Stąd widzimy główny trawnik