Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   34   —

— Rozmawiać możesz, ale... nie tak, jak my z sobą.
— Tego nie potrzebujesz mi przypominać, Werciu. Rozmawiam z tobą inaczej, niż ze wszystkiemi innemi.
Zaległo krótkie milczenie, znaczące więcej, niż szereg słów oględnych i skrępowanych. Nareszcie Wercia, kończąc głośno nieme rozumowanie, odezwała się:
— Bo przecie każdy musi mieć kogoś takiego do specjalnej, serdecznej konwersacji.
— Bezwątpienia. Ale czy mówisz za mnie, czy za siebie?
— Za nas oboje. Przecie jesteśmy przyjaciółmi?
Ręce ich spotkały się odrazu w ciemności, pociągnięte ku sobie magnetycznie, uścisnęły się mocno i długo.
— Jabym ci tyle miała do powiedzenia, Janku. A najprzód chciałabym znać twoje zdanie o jednej teorji, którą słyszałam od tej samej Berty Canevari.
— Ależ to zaciekawia mnie nadzwyczajnie!
— Tak — tylko już w tej chwili niema czasu. Musimy z cieniów wydobywać się na światło i ludziom się pokazać.
— Otóż to! Ciągle to samo! W tem życiu pałacowem tańczymy nieustannie menueta w kilka par i w otoczeniu jeszcze galerji. Tu trzeba się ukłonić, tam okazać wstrzemięźliwy sentyment, a zawsze znaleźć się na przepisanem miejscu i o właściwej porze. Na poufne zwierzenia niema czasu, ani miejsca. Ileż