Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   118   —

po zatoczeniu paru kręgów wyścigowym prawie galopem, powracała do niej z zaufaniem i zbliżała się ostrożnie do jej ręki. Dosia objęła ją za szyję i pokazała jej przed pyskiem dłoń otwartą. Źrebica musnęła jej dłoń czarnemi wargami, a choć nie znalazła w niej dla siebie żadnego przysmaku, nie obraziła się i trwała przed swą panią w postaci wyniosłej, lecz życzliwej.
— Ta będzie dla mnie do wierzchu — rzekła panna.
— Ta to w sam raz dla jaśnie panienki — odpowiedział ekonom.
W kwadrans później zajeżdżała Dorotka przed dwór w Radogoszczy, witana ogromnym psim hałasem, ku znacznemu zgorszeniu pary koni zaprzężonych, które, choć już przywykły do tej wrzawy, okazywały swą pogardę psiemu pospólstwu, strzygąc uszami i drgając nerwowo zadniemi nogami, gotowemi do uderzenia którego zbyt zbliżonego natręta. Wyżły, legawce, foksy, jamniki otoczyły tłumnie wysiadającą pannę, a ogromny biało-żółty St. Bernard, Milan, wspiął się do skoku aż na ramiona swej pani, która tylko zwinnem usunięciem się wbok i palnięciem naodlew w mordę uniknęła niedźwiedziego karesu. Pogłaskała ulubionego kokera, który skomlał do niej spazmatycznie, innej psiarni rzuciła kilka słów i skinień powitalnych. Dwa foksy pogryzły się z zazdrości o jej względy. Wpadła nareszcie do środka domu.
— Gdzie ojciec? — zapytała służącego.