Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   274   —

czyny. — Będzie, co będzie! Ale rozsądny namysł radził inaczej: on względem niej jest bez winy, ona zaś czy ma prawo wyrzucać mu obce, dawne i już odpokutowane grzechy? — Czy zapomnienie, czy upór w dziwacznem moralizatorstwie? To najprzód należy wyjaśnić i nie dać się tyranizować przez kapryśną pannę. Przecie wczoraj jeszcze postanowił zapomnieć o niej.
Tymczasem trudny był dostęp do Dosi. Ów nieznajomy pan wodził ją jeszcze długo po sali, powoli, uroczyście, dumnie, jakby chciał poszczycić się nią przed ogółem... Gdy ją nareszcie odprowadził na miejsce, porwał ją odrazu kto inny. Nadomiar niepowodzenia natknął się Jan na Zosię Golanczewską, która przywitała go natarczywie. Niepodobna było z nią nie zatańczyć. Nie szło to tak składnie, jak w Topielnie. Panna, nie czując się na własnych śmieciach i zawiedziona w oczekiwaniu jakiegoś dalszego ciągu z Jankiem, hamowała tutaj wyrazistość swych tanecznych wyznań, on zaś okazywał pewne roztargnienie. Stało się jednak, że Skumin rozpoczął swe pląsy z Zosią, nie z inną.
Dopiero gdy muzyka urwała, Jan zbliżył się do Dosi i ukłonił się jej ceremonjalnie. Spojrzała mu w oczy pytająco, powstała z krzesła i rzekła:
— Chodźmy gdzieś dalej. Tu niepodobna rozmawiać.
Poszli do bocznej sali, bufetowej, i usiedli w kącie, wystawiając się na baczną obserwację wielu oczu. Jan nie rozpoczynał rozmowy.
— Cóż tak milczy skromnie, jak winowajca? — zaczęła Dosia wesoło.