Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   273   —

Niedługo pozostał Skumin wpobliżu Radomickich. Rozglądał się chciwie w tłumie. Napotkał szambelana Straszyńskiego, który mu wydeklamował piękny kompliment powitalny. Maciej Golanczewski ledwie mu się nie rzucił na szyję. Jan odpowiadał uprzejmie, ale z roztargnieniem. Przeglądał teraz wirujące pary.
— Jest! — wymówił bez głosu. — Co za ramiona! Dosia tańczyła z jakimś panem nieznajomym, nietutejszego pokroju. Jan widział ją po raz pierwszy w tualecie balowej, obnażoną trochę skromniej, niż wiele innych tancerek, lecz dostatecznie, by uwydatnić rozkosz jej ciała, które wieńczyło giętką bielą szatkę barwy morskiej. Barokowy hełm jej fryzury połyskiwał miedzią. Tańczyła płynnie, rzekłbyś poważnie, tylko oczy błękitniejące śmiały się figlarnie. Nowożytność stroju łączyła się tak harmonijnie z praurokiem niewieścim, że sprawiała wrażenie greckiego marmuru, wprawionego w taniec ostatniej mody.
— Tańcząca najada, ubrana w Paryżu — coś takiego — myślał Skumin, śmiejąc się do niej i ścigając ją oczami jaśniejącą, to znów przepadającą w barwnej zawierusze ciał i strojów. Poczuł też parę razy jej spojrzenie na sobie, zdawało się łaskawe.
Należało teraz rozstrzygnąć pytanie, jak przywitać się z Dosią. Czy przyjaźnie i serdecznie, jak dawniej? Czy w charakterze obrażonego konkurenta? — Zapał Jana do niej, ożywiony przez długą rozłąkę, i spotkanie w nowej, czarującej postaci, jakby wystawionej na kochanie, doradzał mu ponowne, stanowcze oświad-