Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   190   —

cjami ograniczonemi do interesów zawodowych; nie posiadały ani salonu, ani jadalni. Nie istniał też żaden klub literacki, lub artystyczny we właściwem znaczeniu. Żadna restauracja, winiarnia, lub kawiarnia nie skupiała wesołej cyganerji codziennie i regularnie, jak naprzykład Michalik z „Zielonym balonikiem“ w Krakowie. Skrzących dowcipem paryskich kabaretów literackich, gdzie świetni piosenkarze i silni satyrycy produkowali własne utwory, nikt nie próbował naśladować w Warszawie nigdy; tem bardziej nie było ich teraz, w epoce żądającej bezmyślnego hałasu i pokazów nagości, nie zaś piosenki. Cechu pisarzy i artystów twórczych trzeba było szukać po ich mieszkaniach prywatnych, lub po garkuchniach, gdzie również stanowili tylko nikły odsetek publiczności i nie zabarwiali zgromadzenia swym stylem, lub humorem. Przepadali w ruchliwym, gwarnym, szarym od pomieszania barw, tłumie.
Ten tłum miał obecnie Skumin za codzienne towarzystwo na ulicy, w restauracji, w teatrze i przyglądał mu się bez zachwytu. Rozbrzmiewająca wszędzie mowa polska, poprawniejsza, niż po innych naszych miastach, sprawiała przecie generalne wrażenie, że jest się w Polsce, ale bliższe wejrzenia mąciły je niepokojąco. Dużo większa, niż w czasach przedwojennych, domieszka cudzoziemców nadawała Warszawie pozór międzynarodowy, niby jakiejś wielkiej, tłumnej stacji między Europą i Azją. Charakter swoisty, oryginalny przebłyskiwał skąpo, jakby przygnębiony przez zalew neutralny, narodowo obojętny, problematycznego pochodzenia.