Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   65   —

zywały się Janowi dla rozrywki jego oczu. Kaczki, dobrze już lotne, szybowały w okolicach wód. Wpobliżu zagród ludzkich ważył się wysoko jastrząb rozbójnik, napastowany przez rój jaskółek, strzegących drobnym hałasem bezpieczeństwa strzech i podwórek. Zabiegała drogę samochodowi starka kuropatwa piechotą, a spłoszona błyskawicznem zbliżaniem się wstrętnego ludzkiego przyrządu, furkała w lot i ciągnęła niską kulą skrzydlatą nad polem niezżętego grochu, nad gajem końskiego zębu, aż rozpłynęła się w przetartej pozłocie pszenicznego ściernią.
Na ziemi kicał tu i ówdzie zając nieopatrzny, czasem tuż przed samochodem, narażając życie jużci nie przez bohaterstwo, lecz przez wrodzoną nieroztropność. Opodal drogi, z pola lub zarośli, przyglądał się wehikułowi kozieł sarni ze spokojem, miarkując, że przejeżdża człowiek bez strzelby, nie chciwy rozboju, lecz zakochany. Tylko krowy, gęsto rozsiane po łąkach i ścierniach, nie pokładając się jeszcze do przeżuwania, pilnie zajęte swą paszą poranną, nie zwracały wcale uwagi na mknący po drodze samochód. Niech tam ludzie robią sobie, co chcą, śpią, czy ruszają się, rodzą się, czy giną — my się tymczasem najemy.
Przemknął przez głowę Skuminowi barokowy aforyzm, że zwierzęta są zapewne z losu swego zadowolone na dobrem pastwisku, ale że z takich tworów nie da się stworzyć społeczeństwa.
Jechał i on w pełni zapomnienia i beztroski o losy cudze, nasycony fizycznem szczęściem, które