Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   276   —

Algebraiczność tej odpowiedzi zastanowiła Dosię, a ton, którym przemawiał Skumin, choć ją drażnił, budził w niej raczej szacunek, niż niechęć. Przemknęło jej przez głowę sumienne zapytanie, czy Jan wobec niej co zawinił, czy tylko ona chciałaby widzieć go innym, niż jest, a raczej, niż był niegdyś, gdy się zaplątał w romans z Wercią. Ależ tamta historja minęła, została naprawiona. — jednak w umyśle kobiety — i to pięknej a pewnej siebie — od przebłysku zdrowej logiki, aż do głośnego jej wyznania, lub zastosowania jest jeszcze daleko. — Dosia zamilkła i przysłuchiwała się przez czas pewien odgłosom muzyki tanecznej, która wybuchła znowu z sąsiedniej sali. Jan rozglądał się po sali bufetowej, gdzie siedział, a raz po raz muskał spojrzeniem odurzające wykwity nieznanych mu dotąd wdzięków Dosi. Majaczyła mu w pamięci niezapomniana atmosfera jej pokoju w Radogoszczy, który zwiedził przed paru miesiącami.
Takie usposobienie obojga łagodziło sprzeczkę i skłaniało ich do wymiany jakichś przecie o sobie powiadomień.
— Jakże tam urządziłeś się... pan w Warszawie?
— Smutno urządziłem się.
— Rozumiem: ja temu mam być winną. Ale porzucając tę piłę — cóż pan tam porabia?
Znowu wyraz „piła“ rozdrażnił Skumina, gotowego już do ustępstw ze swego polemicznego tonu. Ona, widać, w dalszym ciągu lekceważy i doniosłość swych dziwactw i jego cierpienie. Odrzekł bez uśmiechu: