Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   329   —

— Są jednak pewne formalności — nadmienił wesoło Jan — które trzeba skrócić, ze względu na konieczność szybkiego wyjazdu do Ameryki. Sądzę, że najlepiej wziąć ślub w Gnieźnie. — A o Ameryce pogadamy jeszcze między sobą.
— Doskonale! A teraz chodźmy już, bo późno.
— Wypada jednak uczcić odwiedziny naszego pokoju — rzekł Jan, przybliżając się do ust Dosi.
— Ostrożnie... leciutko... mój ty jedyny!
Zastali pana Roberta i prałata przy wódce i przekąsce w pokoju „codziennym“. Oprócz delikatnie badawczych spojrzeń nie doznali innej inkwizycji. Robert natychmiast wstał i, spojrzawszy na zegarek, przeprowadził gości do sali jadalnej.
— W przewidywaniu, że narzeczeni mają zawsze dużo sobie do powiedzenia, zamówiłem obiad na pół do piątej. Jest właśnie ta godzina.
Biesiadnicy byli bardzo pogodni, choć mało rozmowni. Robert oglądał córkę wyraźnie wycałowaną — co go wcale nie gorszyło — ale tak bardzo ułaskawioną, że jej nie poznawał.
— Zuch Skumin! — myślał sobie — osiodłał ją nie na żarty.
Prałat jubilował, że jego misja udała się w zupełności. Mówiono o byle czem, szczególniej o dniu majowym tak pięknym, że musiał być dobrą wróżbą. Dopiero gdy przy pieczystem podano szampana i Robert wzniósł zdrowie narzeczonych, dodając, że to tylko toast familijny, bo wkrótce zamierza wydać na tę okazję bankiet w Poznaniu, odezwał się Skumin: