Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   318   —

wobec świadków nie dowiodę jemu, jak calem sercem zgadzam się na jego zamiary. — I pierwszy chyba raz w życiu czuję coś nowego: może ja go całować nie będę, ale on niech mnie całuje, jak chce...
— Pii-uit? — zawołała czajka, jakby pytająco.
— Tak, tak, ptaszyno; niech mnie całuje.
Przyszedł ojciec zaaferowany. Stanął przy Dosi i dobył z kieszeni zegarek.
— Dochodzi pierwsza. O drugiej powinni tu być.
— Wiem, papusiu.
— Tak, ale o której dać obiad?
— Czy o tem dzisiaj myśleć! — Nie zaraz po przyjeździe, jeżeli wolno prosić. Trzeba się przecie trochę rozmówić.
— Tylko nie rozmawiajcie zbyt długo, bo się znowu dogadacie do kłótni. A dzisiaj to już dzień decydujący.
— Nie, papo, dzisiaj się nie pokłócimy — odrzekła Dosia uroczyście.
— Liczę na to, córuchno. Bo już nie pora na figle. — Więc obiad damy o trzeciej, co?
— Może lepiej o czwartej? My z Jankiem z pewnością nie będziemy głodni.
— Więc o czwartej. Prałat lubi też zjeść dobrze i wporę, jak każdy prawy szlachcic. — Damy szampana.
— Jak papa chce.
— Tak, na pierwszy vivat. Obiad zaręczynowy urządzimy następnie huczniej, w Poznaniu.
— Ach, poco to?