Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   263   —

— Nie nudzę się, bo pracuję — odrzekł Skumin. — A pani Canevari porwała mnie do swego samochodu z Alei do Łazienek. Pierwszy raz ją widzę w Warszawie.
— No, no — już ja znam te twoje hermetyczne dyskrecje...
— Myśl sobie, co chcesz, ale ja bez koniecznej potrzeby nie kłamię.
— No dobrze. Ale przyznam ci się, że ciekaw byłem, gdzie też tak razem się wybierzecie — i jechałem za wami. Aż stanęliście przed domem, gdzie mieszkasz, a którego numeru nie byłem pewny. Przyznaj, że to opatrznościowe.
— Przyznaję. Ale powiedz mi najprzód, kiedy przyjechałeś i co wiesz o zdrowiu Ambrożego Radomickiego.
— Przyjechałem wczoraj. A w Gdeczu byłem niedawno. Ambroży jeszcze niezdrów.
— Ach, byłeś w Gdeczu? Kiedy?
— Pięć... sześć dni temu. Wiesz zapewne, że podczas świąt zachorował najgorzej?
— Nie wiem. Opowiedzże.
— Uparł się wstać na wieczerzę wigilijną, zaziębił się i dostał zapalenia płuc. Zrobił się alarm. Teraz już znowu lepiej podobno. Kiedym tam był, nie widziałem go jednak, tylko domowników: panie, Chaleckiego, doktora, księdza. — Siedzi też tam dotąd Dosia.
Skumin dowiedział się już mniej więcej wszystkiego, czego pragnął. Ale Ramułtowski przystąpił do wyznań w tonie lirycznym: