Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   87   —

altembasów i grodeturów; włosienia i konopi użytych na brody i wąsy.
Jedno, co było autentyczne w tej krotochwili, to stary polski Poznań, ten sam, co za Batorego, no i tłum na placu, potomny tamtego tłumu z przed lat 350-ciu, rozrodzony prawowicie z pnia genealogicznego. I tak samo musiały grać ongi żaki i paupry poznańskie komedje, przez siebie wykoncypowane, bez troski o przepych strojów i dekoracyj, lecz z bujną fantazją, dla uciechy swojej i miłościwych protektorów ze starszyzny.
— Co? dziarsko się sprawiają nasze chłopcy? — szepnęła Dosia do Jana.
— Nadzwyczajnie! — potwierdził Jan — jest na tym placu jakaś swojska atmosfera, której nie czułem nigdy ani w Wilnie, ani w Warszawie... jakiś dech, idący przez wieki, a drgający żywo do dnia dzisiejszego.
— Bo wszyscy tu jednego rodzaju — dodała Dosia.
— Tak. Nie widzę ani jednego semickiego typu.
— Otóż to właśnie.
Pan poseł stanął na ławie i, pokłoniwszy się nominatim wszystkim wielmożnym i urodzonym, jął opowiadać, jako Gdańsk, podjudzony przez zdradzieckie podszepty obce, bunt podnosi przeciw majestatowi Króla Jegomości, miłościwie nam panującego Stefana. Oburzają się słuchacze jednomyślnie. Mówca wywodzi tandem, że dla obrony naszych miast i granic potrzebne nam wojsko. — „Pospolite ruszenie!“ —