Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   265   —

widział na imieninach w Topielnie; tańczył zawzięcie z Zosią, aż się w nim na dobre rozkochała.
— Pocóżeś to powiedział?
— Bo prawda. A cóż to może szkodzić? Panny lubią takich, w których się inne kochają beznadziejnie. Wierz mi. Co zaś do Zosi, ciągle o tobie gadała po twoim wyjeździe i zwierzała się Muce. Wiem, bom tam zabawił jeszcze dwa dni.
— Cóż ci Dosia odpowiedziała na tę arcypotrzebną rewelację?
— Rozśmiała się głośno i zawołała: A to doskonale! Zdziwiłem się, bo myślałem, że macie się ku sobie.
— Jak my się mamy ku sobie, to rzecz nasza — rzekł Skumin, zupełnie już rozdrażniony — ale zechciej mi powiedzieć, dlaczego tyle mówimy o pannie Tolibowskiej?
— Myślę, że ona cię interesuje, lub interesowała — więc chciałbym wiedzieć, jak zapatrywałbyś się na to, gdybym ja starał się o jej rękę?
— Ty?! — zawołał Skumin i zawiesił nad nim wzrok pogardliwy, nie dodając żadnego objaśnienia.
Stropił się nieco Kryś, jednak odpowiedział godnie:
— A ja. Jeżelibyś jednak miał coś przeciw temu, to powiedz.
— Nic nie mogę mieć przeciw temu, ani za tem, bo nie rozporządzam ręką panny Tolibowskiej.
— Kochany Janku! — rzekł Kryś serdecznie — wyglądasz, jakbyś się na mnie gniewał, a za co, to