Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   240   —

Jednak, pomimo pomnożenia towarzystwa, wszyscy chodzili na palcach, porozumiewali się cichym głosem, choćby nawet nie wpobliżu pokoju Ambrożego. Napięcie nerwów, oczekiwanie bezterminowe trwało; nie czyniono dalekich projektów i wszystko zależało od obrotu, jaki przyjmie choroba.
Na dzień wigilji Bożego Narodzenia, obchodzony zwykle w Gdeczu w licznem gronie krewnych i przyjaciół, nie doproszono tego roku nikogo. Nawet Dosia miała spędzić święta z ojcem w Radogoszczy, ale po paru porozumieniach telefonicznych została w Gdeczu. Wobec tego pan Robert doniósł, że pojedzie na święta do Golanczewskich.
Wszyscy ucieszyli się z zatrzymania panny Tolibowskiej w Gdeczu. Kochali ją już zdawna: wuj Ambroży, ciocia Figa, stary Chalecki. I prałat Lipski wyprowadził pokrewieństwo Lipskich z Tolibowskimi, aby zyskać tytuł wuja Dosi, który ona chętnie potwierdziła. W ostatnich dniach urosła też jej komitywa z Wercią.
Znalazły się raz obok siebie w bibljotece, podczas gdy lekarz dokonywał gruntownej auskultacji Ambrożego.
— Jak myślisz, Dosiu, czy on z tego wyjdzie? — pytała Wercia ze łzami w oczach.
— Wyjdzie na pewno — odpowiedziała Dosia — onby czego nie przezwyciężył!
— Tak, w rzeczach od niego zależnych. Ale walka z chorobą, z losem...? Miejmy w Bogu nadzieję.
Dosia zajrzała głęboko w oczy niewiernej żony: