Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   62   —

— Teraz trzasnęły drzwiczki samochodu. Odjechał...
Po tym dźwięku wyraźnym zaczęły dochodzić do wytężonego słuchu Skumina różne szmery, zapewne krzątania się służby, nareszcie stąpanie po schodach, zbliżające się do drzwi jego pokoju. Uchylił tych drzwi i czatował przy nich z bijącem sercem. Pewnie jakieś poselstwo od Niej...
Ale stwierdził wkrótce, że niedaleko przeszła przez ciemny kurytarz jedna ze służących, którą nie pierwszy raz zauważył w tem miejscu, gdyż mieszkała wpobliżu gościnnych pokojów.
Czatował jeszcze. Ale pałac pogrążał się stopniowo w głęboką ciszę. Zdało się Skuminowi, że w pokoju jest bardzo duszno, otworzył więc okno, wśród którego ramy zawidniał obraz, niby Claude Lorraina, mleczno-zielony, malowany pełnią księżyca.
Stanął przy oknie i wdychał nocne powietrze, świeże od wilgoci, zaprawne rozkoszą woni drzew i kwiatów, zamieniających między sobą tajemne pocałunki w rozkochanej ciszy. Cała istota Jana dostrajała się do tej orgji przyrody, chłonęła w siebie lube dreszcze kwiatów i senne rykowisko drzew olbrzymich.
Tylko drobna, przyplątana z zamkniętych pokojów, z konwencjonalnych warunków pałacowego życia, błąkała się w duszy Skumina skarga:
— Ach, te przeczucia zawodne! Ona tam zapewne zasnęła, skrępowana przez niewolę własnego pałacu i własnej służby — i śni o mnie, jak ja o niej... Poprzestańmy na śnie — i sen jest miły.