Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   32   —

Chalecki nie omieszkał podać ramię jednej mężatce, której mąż podążył bez pary. Poszło też jeszcze paru luźnych panów.
Reszta towarzystwa, stateczniejsza, pozostała na tarasie z gospodarzem, spoglądając pobłażliwie na wyprawę, w której treści nie było zresztą nic nadzwyczajnego.
Kawalerowie podali rękę damom tylko przy sprowadzaniu ich ze schodów tarasu. Szli następnie wpobliżu swych dam. Fraki i wieczorowe tualety kobiece, zapadając coraz głębiej w ciemność, sprawiały wrażenie romantyczne. Ale rozmowy, rozchichotane na tarasie, ucichały w miarę zapadania w cień, a nawet nie kleiły się. Wreszcie na jednej dróżce zupełnie osłonionej i ciemnej gromadka zbiła się w kłębek i posuwała się ostrożnie, nie myśląc już o niczem innem, jak o namacaniu drogi pod stopami.
W pewnej chwili Wercia, znalazłszy się tuż obok Skumina, pociągnęła go na prawo. Spostrzegł się Jan niebawem, że postępują po innej dróżce, oddalając się od reszty towarzystwa. Odezwał się cicho:
— Ależ tamci gotowi się zabłąkać.
— Pal ich licho! — odrzekła Wercia — niech idą przed siebie, a dojdą znowu do światła i zobaczą przecie, gdzie dom stoi.
Po chwili odezwała się innym tonem:
— Nigdy już nie rozmawiamy z sobą...
— Zależy to od ciebie, Werciu.
— Zależy to od moich zajęć gospodyni i od ciągłego przepływu gości. Od owej wyprawy na kozła