Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   195   —

— Ach, ten paliwoda! — uśmiechnął się i zaczął czytać:

„Kochany Janku!

Piszę do Ciebie nie jako kompan, zachowujący o Tobie bardzo miłe wspomnienie, lecz jako ojciec. Nie twój — rozumiesz — bo różnica wieku zbyt mała do tego mnie nie upoważnia — lecz jako ojciec jedynej mojej córki, Doroty. Cieszyłem się, żeście zawarli z sobą pokrewieńską komitywę i, gdy myślałem o was obojgu, wyznam, że łza mi się kręciła pod powieką. Ale zaszło zdarzenie, o które Cię nie obwiniam, które jednak złość ludzka rozdęła do rozmiarów skandalu. Mówię o nocnej wyprawie do karczmy na Sołaczu. O tej wyprawie słyszałem rozmaicie, lecz gdy obecnie utrwaliła się opowieść, że byłeś tam z moją córką, rozumiesz, że, jako ojciec, zmuszony jestem wezwać Cię do wytłumaczenia się z tego postępku i do wyciągnięcia z niego konsekwencji. Za czasów ojców naszych kompromitacja panny musiała się skończyć na ślubnym kobiercu. Nie moją jest rolą zapraszać Cię na ten kobierzec, zwłaszcza, że piszę bez porozumienia z Dodą. Ale spodziewam się po Tobie, kochany Janku, że uczynisz krok odpowiedni w tym kierunku. Szczęście córki leży mi zawsze na sercu i pamięci. Kierowałem nią najstaranniej, ale teraz wypuściłem ster z rąk — niech kieruje nadal sama łodzią swego życia.