Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   140   —

już w tem stadjum, że musiała dalej coś mokrego żłopać, nie zwracano uwagi na gatunek i cenę.
— Cóżto Janek dzisiaj taki zważony? — dociął Franio Skuminowi — gdzież twoja reputacja? Mówią o tobie, że żadna kobieta nie zdoła ci się oprzeć, a tutaj nie raczyłeś nawet spojrzeć na żadną.
Skumin usiłował się uśmiechnąć:
— Nie słyszałem wcale o takiej mojej reputacji, no i — nie mam pieniędzy.
— Ho, ho, potrafisz ty i bez pieniędzy. Bonne fortune, eskapada, sprzyjające okoliczności. Sam cię przyłapałem — pamiętasz? W knajpce za miastem, na Sołaczu. Ja tam byłem z jedną przyjaciółką; a ty z jedną damą — na pewno damą. Może nawet zgadłem z którą, chociaż mocno była zakwefiona.
— Coś ci się przyśniło — probował bronić się Jan, mierząc lodowatym wzrokiem w oczy Frania.
— Jakże? Witaliśmy się nawet zdaleka...
— A widzisz, Janku — wmieszał się fatalnie pan Robert — mówiłem, że trzeba być ostrożniejszym...
Jan rzuciłby jaką obelgę w twarz Gozdzkiemu, ale wczas zmiarkował, że wzmogłoby to tylko rozgłos historji, której treść znał dokładnie. Odrzekł po chwili namysłu:
— Nie wiedziałem, że w Poznaniu tak lekko rzuca się posądzenia na znajome damy.
Zaległa cisza. Franio zaczerwienił się i chciał się tłumaczyć, ale usłyszał z paru stron: