Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   139   —

— Moja panno Titineczko...
— Ja prosiłabym o Cacao-Choua.
— Dobrze, a dla mnie konjak!
Żądane kieliszki zjawiły się na tafli bufetowej, jakby wystrzelone z automatu.
Reszta towarzystwa zachowała się powściągliwiej. Dwaj ojcowie córek na wydaniu może ze względu na utrzymanie powagi, albo że ciężko im było podskakiwać na taburety. Dwaj kandydaci na zięciów powstrzymali się dla proporcji.
Wogóle zaciągnięci tu przez Frania panowie doznali rozczarowania.
— Widziałem lepsze — bąknął Golanczewski.
— A gdzież jest ta obiecana piękność z Warszawy? — zawołał pan Robert.
Odpowiedział Franio, obracając się na taburecie:
— Mańka zaraz się zjawi. Pytałem o nią. Jest chwilowo zajęta z oficerami.
Golanczewski zbliżył się jednak do bufetu, poprosił o konjak i kawałek sera szwajcarskiego. Rzucił się kelner w poszukiwaniu sera, ale powrócił z pustemi rękami, oświadczając, że ser zaraz będzie wolny.
— A cóż u djabłal — rozśmiał się pan Robert — i panna, i ser, wszystko zajęte! — Usiądźmy tam w boksie, napijemy się wina. Zapraszam panów.
Odsłonięto zatem dla dostojnych gości największy „gabinet“, bogato umeblowany, i podano szampana. Gorszy był, niż w Resursie, ale dwa razy droższy. Ponieważ jednak większa część towarzystwa była