Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   246   —

do Radogoszczy w ostatnich dniach przedświątecznych, gdy wiadomości o zdrowiu Ambrożego były nieco lepsze. Czekał przecie na nią rodzony ojciec, no i konkurent nie byle jaki, z którym obejść się trzeba było choćby tylko grzecznie. Nic do niego, ani o nim w rozmowach telefonicznych — poprostu nie przyjechała; bo... wuj jeszcze bardzo chory.
— Ależ i ja chory — z tego niewytłumaczonego oczekiwania, które można było przeciąć zapomocą kilku zdań delikatnych.
— Ten nowożytny gatunek panien — myślał Skumin — w swem postępowaniu wychodzi z zasady już nie równouprawnienia, lecz nadprawnienia kobiety. Wolno jej wszystko to samo, co mężczyźnie, a należy się jeszcze nieograniczone prawo do kaprysu. Kaprys jej znosić trzeba, bo to płeć słaba i piękna, a czyny jej mieć za doniosłe i liczyć się z niemi poważnie, bo... równa jest mężczyźnie. Jest w tem spora doza absurdu. Jeżeli Dosia ma te zasady, czy narowy, to... dziękuję za taką żonę!
Wmawiał w siebie usilnie, że Dosia nie warta kochania, i starał się uczuć, że jej nie kocha.
Ale z uczuciem szło gorzej, niż z rozumowaniem. Uczucie trzeba było tłumić boleśnie, zamącić przez jakąś obcą mu robotę mózgu, rozcieńczyć choćby w pospolitych zabawach. I o to postarał się w Warszawie.
Rozszerzył znacznie koło znajomych. Miał stosunki w banku, pożyteczne dla chwytania okazji jakiegoś korzystnego obrotu pieniężnego. Miał miejsce