Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   55   —

— Dziecko najmilsze! — zaczął Skumitn.
— Nie jestem dzieckiem — przerwała Wercia — mam lat dwadzieścia osiem.
— Nie mówię o wieku, tylko o braku doświadczenia, który ci zaszczyt przynosi. Przecież teorja pani Canevari to pospolity eufemizm, używany przez kobiety, szukające wrażeń i rozrywek poza ogniskiem domowem. Czy zaś my potrafilibyśmy podobny program, choćby poprawiony i uszlachetniony, zastosować do naszego porozumienia?... Ja za siebie nie ręczę. Nadtoś piękna, a ja niedosyć stary.
— Prawda — odrzekła Wercia, na chwilę przekonana — już przy pierwszej rozmowie naszej takiej... ukrytej od ludzi, nie znaleźliśmy innego sposobu zaświadczenia sobie nawzajem wyjątkowych uczuć, jak tamten...
Przymrużyła oczy rozkosznie i dodała ciszej:
— Ale czyż to znów taki kryminał?
— Nie prowokuj mnie, Werciu! Nie mogę nazwać kryminałem tego, co mam za najwyższą rozkosz, prawie za świętość... Ale w dalszym ciągu to samo staćby się mogło świętokradztwem.
— Dlatego, że należy kontraktowo do kogo innego? — rzekła pani Radomicka, patrząc ciekawie w oczy Skumina.
— I do kogoś, któremu się winno szacunek i wdzięczność — odrzekł. — W innych warunkach możnaby kobietę pokochaną namówić nawet do szaleństw, stworzyć jej inne życie... Ale gdzież ja, krewny, przyjaciel domu — i nędzarz!