Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   311   —

Nawet pan Ambroży, przeciw swemu zwyczajowi, poszedł popróżnować w parku, aby zażyć rozkosznego wiosennego ranka. Gdy spostrzegła to Dosia, wybiegła za nim.
— Nareszcie łapię wujaszka niezajętego „sprawami“ — łapię go dla siebie — rzekła przymilnie, czepiając się jego ramienia.
— Tak, moja mała, nie masz tu młodzieży do zabawy.
— Niecierpię młodzieży.
— No, no, nie opowiadaj. Kręci się koło ciebie kilku; żebyś ich niecierpiała, nie kręciliby się.
— Wszystkich odpędziłam — oprócz jednego. — Ale i do tego nie mam przekonania.
Uśmiechnięty dotychczas Radomicki zapytał poważnie, lecz zupełnie swobodnie:
— Mówisz zapewne o Janku Skuminie?
— Tak, wuju. — Ale to człowiek niezrozumiały dla mnie, albo lekkoduch. — Zaleca się to do Zosi Golanczewskiej, to znów daje się swatać z jakąś bogatą kuzynką. — Tak mi z paru stron opowiadano.
— Nie sądzę, aby to była prawda — odrzekł Ambroży. — Przystojny chłopiec, z dobrem nazwiskiem, inteligentny, coś tam z poezją ma do czynienia... Kobiety lgną do niego. W większości teraźniejszych flirtów, niewinnych czy grzesznych, kobiety biorą inicjatywę. Nie uniewinnia to mężczyzny, ani go rozgrzesza, ale stanowi silną pokusę, której tylko bardzo sumienny i wytrawny mężczyzna potrafi się oprzeć. — Młodzieniec zwykle ulega.