Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   259   —

— Zapewne żyje — dawno tam nie byłem.
— Jakto? — zadziwiła się pani Berta. — Ale przedewszystkiem, co pan tu porabia w Alejach?
— Włóczę się.
— Ja także. — Siadaj pan ze mną.
Energicznym podrzutem usunęła się w prawo na siedzeniu. Skumin nie miał powodu wykręcania się, więc usiadł przy niej na lewo.
— Przejedziemy się do Łazienek. Bardzo piękne są pod szronem.
— Nie wiem tylko, czy puszczają tam samochody w zimie?
— Mam flagę włoską — widzi pan? Puszczą nas.
Pomknął samochód.
Pani Canevari nawiązała przerwaną rozmowę:
— Jakto? Nie wie pan, co się dzieje w Gdeczu?
— Wiem... zdaleka. Radomicki był bardzo chory.
— Słyszałam. A Wercia?
— Wercia zapewne pielęgnuje męża.
Lekki uśmiech przemknął po karminowych ustach pani Berty — i zmieniła konwersację.
— Ale pan? — Bardzo się cieszę ze spotkania. — Nie mógł też pan nas odwiedzić, mieszkając w Warszawie?
— Ach, pani! Nigdzie nie bywam. Pracuję w banku i w ministerjum spraw zagranicznych.
— Brawo! — to się pan zbliża do nas, do „karjery“.
— Dopiero od pięciu minut — zażartował Skumin, pochylając się zlekka ku pachnącym błamom futra pani Canevari.