Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   260   —

Zmierzyła go spojrzeniem lwicy zalotnej, ale świadomej swej mocy.
— Nic pan na tem nie straci; mógłby nawet zyskać życzliwą pomoc. Znam dobrze cały korpus dyplomatyczny.
Skuminowi błysła myśl, bynajmniej nie zalotna, owszem praktyczna, interesowna, którą pani Berta odgadła po wyrazie jego twarzy.
— Przyjmuję we czwartki po południu — rzekła. — Spotka pan u mnie sporo dyplomatów — także i ludzi ze swego ministerjum.
— Nieomieszkam skorzystać z łaskawego zaproszenia — odrzekł Skumin, uchylając kapelusza.
Wjechali bez przeszkód do Łazienek przez bramę od Belwederu i znaleźli się na drodze klasycznego objazdu tego klejnotu, pozostałego po Stanisławie Auguście. Pałacyk, rozparty dzisiaj na matowej, bo zamarzłej szybie stawu, sztuczna ruina teatru na wyspie, zamiast pysznej zieleni letniej przybrały się dzisiaj w koronkową bieliznę, przetykaną srebrem, którą cały park był otulony. Jakby przebłysk kobiecego ciała przez bieliznę, promienie zniżonego słońca różowiły gdzie niegdzie tę powódź szronu.
— Rozkoszne gniazdko miłosne zimowe! — rzekła pani Canevari, falując nozdrzami.
— Może tam, w środku pałacyku, jeżeli jest ogień na kominku — ale tutaj, brr... zimno — odparł Skumin, zacierając ręce.
— Zmarzły panu łapki? — daj pan — niech je ogrzeję.