Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   16   —

Skumin poczuł naraz, że zewszechmiar niepolitycznie jest sprzeczać się z gościnną panią lasu i uroczą kuzynką. Rozpromienił twarz trochę sztucznie i rzekł:
— Zdarza się staremu nawet myśliwemu spudłować kozła. A tu i strzelba nieznajoma, i ciągła twoja obecność tuż przy mnie...
— Przeszkadzałam ci? Pierwszy raz to słyszę! Wszyscy mi mówią, że przynoszę szczęście na polowaniu.
— Nie wątpię, Werciu. Ale i odciągasz uwagę od zwierzyny ku sobie.
Błysnęła ku niemu szybkiem, badawczem spojrzeniem i, uspokojona, — że Janek nie ma już do niej urazy za strzał, mówiła:
— Zgórowałeś kozła, Janeczku. Widziałam, jak kula uderzyła w gałąź, tuż nad jego głową. Kozieł poczuł kontuzję i zgłupiał, a ty...
— Zgłupiałem także, chcesz powiedzieć?
— Janku! Nie chcę się kłócić, tylko ci tłumaczę. Widzę, że nie strzelasz z drugiej lufy, a kozieł zaraz uskoczy w krzaki... Cóż miałam począć? Sprzątnęłam go.
Tłumaczyła gorąco. Ożywienie jej twarzy mieniło się od łowieckiego do zalotnego. Rzucała Jankowi prosto w twarz wyrazy dobitne i pachnące. Aż on pozbył się wszelkiej ambicji strzeleckiej, chwycił obie jej ręce i rzekł mniej dorzecznie, niż namiętnie:
— Masz słuszność, Werciu. Dziękuję ci...
— Dziękować niema za co. Owszem, ja cię... przepraszam.