Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   272   —

Zajął pokój w Bazarze, a że zapadał wieczór, postanowił nie pokazać się znajomym, aż na sali, gdzie dzisiaj bal miał się odbyć. Bal ziemiański zgromadzi zapewne wszystkich jego znajomych. Z niektórymi spotkanie będzie trochę skomplikowane, ale w tłumie uda się lepiej.
Późno, przed samą północą, zjawił się na sali. Tłum bardzo żywy, lecz wyjątkowo wykwintny; bawili się tu między sobą panowie. Wir tańca pośrodku, i potrójny okład widzów przy ścianach utrudniał odnalezienie znajomych. Niebawem jednak Jan ujrzał Radomickich, stojących obok siebie, i zbliżył się do nich odważnie. Pani Wercia przywitała go uprzejmie, lecz spokojnie.
— Spodziewałam się, że przyjedziesz. Nie trzeba zaniedbywać przyjaciół.
Ambrożemu ukłonił się Jan trochę niżej, niż zazwyczaj, i ścisnął go mocniej za rękę.
— Przecież cię widzę na nogach i w dobrym stanie zdrowia! Nie śmiałem narzucać się wam z zapytaniami, ale miałem częste biuletyny przez innych.
— Ano, raz trzeba już było przestać chorować — odrzekł Radomicki z nieprzeniknionym, generalnym uśmiechem, jakby witał Skumina po wczorajszem z nim się rozstaniu.
Schudł sporo, włosy mu się usrebrzyły na skroniach, ale wyglądał już zdrowo i dzielnie. Raz po raz przystępował ktoś do niego z czułemi wyrazami, oglądając go we fraku, który pierwszy raz przyodział w tym roku.