Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   295   —

choć pora była poobiednia, a pojedynek odbył się wczesnym rankiem, w okolicach Gniezna.
Nareszcie w szedł do klubu sen ator Chalecki. Nie śmiano rzucić się na niego z rozpytywaniem o pojedynek, powstano tylko na jego powitanie. Ale starzec przywitał się tylko, milcząc, z obecnymi i ciągnął do czytelni. Dopiero szambelan Straszyński zdobył się na odwagę:
— Czy nie mógłby pan senator objaśnić nam, o co poszło Skuminowi z Bobrkowskim?
— O głupstwo, przepraszam pana, panie szambelanie.
— Jednak wymieniają pana senatora, jako jednego z sekundantów?
— Zgodziłem się na tę rolę dla starej przyjaźni ze Skuminami i z ich potomkiem, Janem. Doradzałem zgodę, cofnięcie paru wyrazów, znaczy, impertynenckich. — Ale cóż? Młode koguty uparły się przy pojedynku. Wtedy rolę moją skończyłem. Na placu zastąpili mnie inni. Nie wiem nawet dotychczas o wyniku.
— Ale krąży wieść, że była to walka o rękę pan ny Dosi Tolibowskiej?
— A, uchowaj Boże! Nie było o niej mowy w materjale sporu. Zobaczycie panowie protokół; nie jest tajny.
Chalecki pociągnął do czytelni, a wujaszki ojczyzny pozostały znowu w oczekiwaniu pewniejszych wiadomości. Już zabierali się do bridge’a, gdy wpadł do Resursy Franio Gozdzki rozpromieniony, w mun-