Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   296   —

durze majora rezerwy. Bez zapytań domyślili się wszyscy, że Franio czuje się w roli gońca z pod Maratonu. Jako też ogłosił:
— Wracam z pola walki!
— A ty tam co robiłeś?
— Byłem w charakterze eksperta.
— No, dobrze — opowiadaj.
— Warunki... łagodne. Jedna wymiana kul, komenda na pięć sekund, strzał między raz a trzy, dystans... podobno dwadzieścia metrów, ale było tam więcej. Stanęli obaj dobrze. Bobrek jak taki rycerz z żurnalu mód, a Janek uśmiechnięty niby przymilnie do przeciwnika, tylko oczy zdradzały mniej przyjazne zamiary. Tęgi ten Janek — zobaczycie.
— No, słuchamy.
— Zaraz po komendzie: „raz!“ Janek palnął z przyrzutu. Rozległ się na Bobrkowskim dźwięk, jakby kto uderzył w cymbał. Bobrek okręcił się w prawo i upadł. Rzuciliśmy się do niego. Wstał łatwo na nogi — i cóż się okazało?
Mówca odsapnął na mgnienie, a słuchacze naglili:
— No cóż? Okazuj!
— Kula uderzyła w pośladek, ale trafiła na srebrną papierośnicę w kieszeni. Papierośnica wydała ten dźwięk cymbaliczny.
— To niepoprawność! — zawołał Straszyński — duelanci powinni byli oddać wszystkie twarde przedmioty z kieszeni. Obowiązkiem sekundantów dopilnować tego.