Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   70   —

zowanej przez sztuki plastyczne, stwierdzał, że lekki oficerski płaszcz okrywa kształty równie klasyczne, jak żywe i ponętne. Niejakie tylko miał wątpliwości co do wyrazu twarzy, zbyt nadąsanego. Ale panna, ochłonąwszy z impetu, uśmiechnęła się promiennie i zaraz Jan nabrał przekonania, że to śliczna dziewczyna. Uśmiechnął się i on, a z nim nawet strofowany szofer. Bywają uśmiechy zaraźliwe przez oczy na cały krąg widzów, przez nie dotkniętych.
Zrodziła się potrzeba jakiejś konwersacji. Skumin podszedł do panny, ukłonił się i wymienił swe nazwisko.
— Dorota Tolibowska — odpowiedziała panna, podając mu szczerą, drobną rękę.
Podniósł trochę brwi, bo pomyślał błyskawicznie: — Ach, to jest ta Dosia, o której mi mówiono — rzekł zaś:
— Pani jedzie do Gdecza? Bardzo żałuję, że właśnie stamtąd wyjeżdżam.
Dosia zajrzała Janow i w oczy, z uśmiechem przekornym:
— Gdybyśmy razem byli w Gdeczu, mogłabym panu przeszkadzać.
— A to w jaki sposób?
— Trzymałybyśmy się ciągle razem z Wercią.
Skumin poczuł ukłucie żartu, mogące być tłumaczone rozmaicie, w każdym razie niesmaczne. Chciał je zagadać uprzejmą gwarą salonowca.
— Cóż z tego? Gdyby panie raczyły mnie dopuszczać czasem do swego towarzystwa, miałbym sposobność oglądania dwóch uroczych kontrastów.