Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   120   —

— Nie wiem, papo. Pilnuję tutaj gospodarstwa, jak umiem, ale gospodarstwo wymaga też niektórych wkładów...
— Bardzo drobnych, byle dotrzymać machinę w ruchu. Nie możemy być pewni jutra. Te podatki niesłychane, zabójcze dla właścicieli obszarów. No i prześwietna reforma rolna!
— Ale przecie nie wypuścimy z rąk naszej Radogoszczy! — zawołała Dosia porywczo.
— Nie bój się, nie damy się — oświadczył pan Robert zuchowato, dla uspokojenia córki.
Zamilkła, choć nieprzekonana. Kochała bowiem ojca zasadniczo, dla wspólnych wspomnień, rzec można — z nawyknienia. Ale daleka była od wspólności z nim ideałów i dyrektyw życiowych. I w tej chwili wiedziała, że ojciec bardzo nieściśle określa swe zajęcia krajowe i zagraniczne. Doglądał zbiorów o tyle, że porobił szybko kontrakty, wziął duże zaliczki i wywiózł je do Berlina, skąd pieniądze nigdy nie wracały do Radogoszczy w gotówce, ani w postaci pożytecznych dla gospodarstwa zakupów. W ostatnich czasach urządzono tylko sporym kosztem we dworze dwa pokoje damskie. Dosia zgadywała, dla kogo — ale o tej materji nie chciała wcale z ojcem rozmawiać.
Żywiła dla ojca uczucie dziwaczne: coś w rodzaju pobłażliwości starszej kobiety dla niedorosłego; szanowała go jako sprawcę swego życia, a zarazem jako dopust Boży.
Miała też z nim podobieństwa fizyczne: coś w oprawie oczu, coś w budowie ciała smukłej i har-