Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   285   —

— Nie bój się — odrzekł pan Robert zaperzony — on się już nawet nie liczy z tobą w swoich projektach na przyszłość.
— Powiedział to ojcu?
— Opowiedział o projektach, które wasz związek wyłączają.
— Cóżto za projekty?
— Daruj, lecz ci nie powiem. To może jego sekret, a przyznam się, że w twoim zatargu z nim ja muszę być po jego stronie, jako rozumniejszej i sprawiedliwszej.
— Dziękuję za sąd ojcowski — rzekła Dosia krnąbrnie.
Odeszła i przybliżyła się do Bobrkowskiego, który czekał we drzwiach sali balowej na dalsze losy swego mazura. Przemówiła do niego kilka słów, po których mina mu zrzedła, coś jakby zaprotestował, znów otrzymał słów parę, poczem skłonił się głęboko, ironicznie. Dosia powróciła do ojca.
— Cóżeś tam znowu zmalowała? — zapytał Robert.
— Powiedziałam temu panu, że jestem zmęczona i nie mogę dłużej tańczyć.
— To niby... dałaś mu odkosza?
— Odkosza od mazura. Nic innego nie było między nami. Ale teraz, dla konsekwencji, niech mnie papa wyprowadzi z balu.
— No, dobrze, moje dziecko. — Ale działasz według jakichś planów, których ani ojciec, ani konkurent, ani sam djabeł nie zrozumie.