Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   288   —

— I pan senator z nami! Uczta kompletna! — skłonił się głęboko nad jego ramieniem.
— A cóż, kochany? Póki oczy patrzą, trzeba świat oglądać. Cieszę się, że cię widzę.
— Ja zaś podwójnie, bo mam pana poprosić o radę.
— Służę ci zawsze, znaczy się, póki żyję.
— Zdaje się, że będę miał zaraz pojedynek, czyli, że mnie poproszą o zadośćuczynienie, a ja na żadne ze swej strony ustępstwa się nie zgodzę.
— No? Cóż takiego? — zapytał Chalecki troskliwie.
— Możeby gdzieś na uboczu... bo tutaj w tłumie?..
— Chodźmy do bufetu.
Bufet na tym balu stawał się istotną salą obrad. Zaledwie usiedli w pustym kącie, zaczął Skumin:
— Szanowny i kochany panie senatorze! Mawiał pan często, że ma dla mnie uczucie ojcowskie.
— Bo tak i jest. Przyjacielem byłem i ojca twego, i jeszcze dziada, hrabiego marszałka.
— Więc będę się spowiadał bez wszelkich niedomówień, równie z zajścia, jak z moich intencyj.
— Słucham.
— Jest tu na balu pewien Bobrkowski.
— Poczekaj — to taka sobie szlachta z okolic Lwowa i Przemyśla.
— Właśnie. Otóż ten pan zaleca się arogancko do Dosi Tolibowskiej.
— A ona? — spytał ciekawie pan Dymitr.