Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   326   —

jemnie łaskocze po karku to poczucie cudzej, natrętnej ciekawości.
— Zajdźmy głębiej w park — zaproponował Jan.
— Zajdźmy. — Ja mam jeszcze drugą swoją ławeczkę nad jeziorem, dalej, już w lesie. Stamtąd nie widać domu.
Szybko przenieśli się na tamtą ławkę, ocienioną przez pnie wysokie i krzaki dyszące wiosną. Jan, który był tu po raz pierwszy, a nie znał planu parku, poczuł się zupełnie daleko od ludzi, blisko tylko jednej, która mu zastępowała świat cały. Ona usiadła tuż przy nim. Wzięli się za ręce.
— Wiesz Janeczku, że ja czuję się już z tobą zupełnie swobodnie. Nic się ciebie nie boję.
— Bałaś się też mnie kiedy, Dosieńko? Nigdy nie zauważyłem — odrzekł Jan, przygarniając do siebie jej postać niebronną i muskając drobnemi pocałunkami jej włosy, skronie i szyję.
— Nie bałam się, jak wilka, ale myślałam zawsze: jaki on jest? czy nie zwodzi mnie? czy przede mną czego nie ukrywa? — Teraz już z tego nic — uważam cię za najbliższego na świecie człowieka i ufam ci zupełnie. Pocałowała go leciutko. — Widzisz — jabym tego przedtem nie śmiała. — A teraz jak łatwo. — Pocałowała go mocniej, rzucając mu się na pierś z gwałtowną determinacją.
— Dosieńko... moje życie jedyne... nie daj mi oszaleć — rwały się z ust Janowi wyrazy nieskładne, między pocałunkami. — Ja jeszcze nie mam prawa...