Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   41   —

— Oho, już dawno. Jest teraz u pana hrabiego.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po łopatkach Skumina. Nie śniło mu się nawet przeszkadzać porozumieniu małżonków. Poszedł do bibljoteki.
Tam, rozparty w fotelu, czytał gazety Chalecki.
— Dzieńdobry, Janku! — znaczy się: panie hrabio. Bo już wyrosłeś ogromnie i pora, przepraszam pana, żenić się.
— Niechże pan senator raczy mnie nazywać po dawnemu.
— Dobrze, kiedy pozwalasz. A, znaczy się, przychodzisz poczytać gazety? Masz tu dwie, już przeczytałem.
— Właściwie chodzę po pokojach, aby znaleźć jaką duszę rozmowną. A tu jedni grają już w bridge’a, drudzy mają jakieś narady...
— No, siadaj. Ja mam duszę rozmowną. Dobrze się mieszka w tym pałacu, co?
— Dobrze. Ale to dla nas niezdrowe, panie senatorze.
— Znaczy się, że mieliśmy i my, a już nie mamy? — Porzuć takie myśli, kochany. Mnie się już mało należy; miałem życie pełne, wspomnień wystarczy do śmierci. Ludzie jeszcze pamiętają i szanują; na chleb można zawsze zarobić. I cóż? Dobrobyt zniknął, ale człowiek pozostał. Et, rzućmy mówić o tem. — Ale ty zaczynasz życie; możesz być jeszcze i wybitnym obywatelem, i bogatym.
— Najtrudniej z tem bogactwem. Czy mam zacząć dorabiać się od drobnego urzędnika? Czy czekać