Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   298   —

Robert pozostawał jeszcze w Poznaniu. W dniu Popielca wypadła mu jakaś „rybka“ skropiona szampanem. Wogóle atmosfera karnawałowa trwała jeszcze w mieście, choć zaprzestano tańców. — Dosia też nie wyjechała; trzymała się ze znajomymi; dziwiło ją to, że przez trzy dni po balu nie spotkała nigdzie Skumina.
Wieść o pojedynku doszła do niej w sam dzień, gdy się odbywał pod Gnieznem. Oznajmiła jej o tem Zosia Golanczewska, mocno wzruszona.
— Wyobraź sobie, Dosiu, że on tam w tej chwili wystawiony jest na śmiertelne niebezpieczeństwo. Taki piękny i miły chłopiec! Znasz go przecie?
— Znam — odrzekła Dosia, blednąc. — Może Bóg go ocali.
Opuściła zaraz Zosię i pobiegła do swego pokoju hotelowego. Pierwszą jej myślą było siąść do pociągu i polecieć do Gniezna. Pojedynkowi nie przeszkodzi, ale w razie nieszczęśliwej przygody Janka, stanie pierwsza do jego pielęgnowania.
Ale zdrowy rozsądek odwiódł ją od tego zamiaru. Była jedenasta przed południem. Pojedynek już się chyba odbył, a gdyby Janek był ranny, odwieźliby go z pewnością do Poznania.
Rzuciła się na klęczki i modliła się.
Modliła się o ocalenie Janka nie dla siebie, jak jej się zdawało, ale prosiła Boga, żeby go ocalił dlatego, że to człowiek dobry, szlachetny i potrzebny na ziemi naszej.