Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   327   —

— Masz prawo... daję ci... rób ze mną, co chcesz — wymówiła gorącym szeptem.
Przytuliła się do szyi Jana i zamknęła oczy, oczekując zdarzeń lubych zapewne, lecz strasznych. Ale Jan ruchem nagłym, nerwowym, odsunął ją od siebie — aż się zadziwiła i otworzyła oczy — poczem zaraz przygarnął ją pieszczotliwie, ułożył ją sobie na ręku jak dziecko i mówił głosem zdławionym przez namiętność, jednak przechodzącym powoli w miłosną kołysankę:
— Czego ja chcę?! Pragnę ciebie, jak życia, szczęście ty moje jedyne! — Wdzięczny ci jestem, jak nigdy nikomu. — Tylko... panujmy nad porywami, aby się nie stały podobne do innych, grzesznych... No, uspokój się dziecino przecudowna... Zaśnij trochę w moich ramionach.
Kołysał ją niby żartem, lecz z zachwytem. Ona zaś szeptała cicho:
— Jakiś ty dobry! Jaki lepszy ode mnie!
Pozycja jednak była nie do wytrzymania Dosia zerwała się na nogi i spojrzała na zegarek w bransoletce:
— Wiesz, już dochodzi czwarta? Muszę się trochę ogarnąć przed obiadem.
Czar zmysłowy prysnął, ale w sercach trwała melodja niezmącona.


∗             ∗

W pół godziny potem Jan, przebrany do obiadu, wychodził ze swego pokoju na piętrze. Dosia zmie-