Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   110   —

parku naganką, złożoną ze strzelców służbowych. Wtedy towarzystwo myśliwych rozdzielało się na pary, po jednym mężczyźnie i jednej damie, jak do tańca.
Przy którejś nagance, bardziej ocienionej, niż inne, pani Wercia znalazła się obok Jana.
— Czy to dobrze, że stanęliśmy razem? — zapytał Skumin.
— Doprawdy, śmieszny już jesteś — odpowiedziała pani Radomicka. — Czy mamy udawać, że się gniewamy? — Toby dopiero zwróciło ogólną uwagę.
— Masz słuszność. No, więc starajmy się zabić jak najwięcej bażantów.
— Nie dam ci zabić ani jednego, Janku. Gadajmy; tak mało możemy sobie powiedzieć w tłumie. Jeszcze ci Golanczewscy zwalili się dzisiaj nieproszeni. Otoczony jesteś aż trójką wielbicielek — siebie nie liczę. Ambroży uparł się ożenić cię przed końcem roku — patrzyła mu w oczy z uśmiechem niby wesołym, lecz badawczym.
— Moja najmilsza! Ani mi się śni żenić — i tak znowu na rozkaz. Wogóle nie znam tych panien.
— No, Dosię znasz już nieźle. Uważałam, że jesteś z nią na ty — od kiedy?
— Od rana. Tak wypadło z rozmowy. Bo przecie ona rodzi się z Radomickiej, a moja prababka...
— Tak, tak, wszyscy tu jesteśmy krewni. Ale... podoba ci się?
— Bardzo — odrzekł Skumin tonem tak neutralnym, że Wercia nie zrozumiała, czy on mówi z zapałem, czy żartobliwie.