Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   111   —

Po chwili odezwała się znowu:
— Jest ona bardzo... efektowna. Dużo umie, śmiało gada, no... i ładna jest, ale...
Skumin, którego zwrot rozmowy zaczął zaciekawiać, udał jednak obojętność i nie zapytał: jakie „ale“? Doczekał się w milczeniu dalszego ciągu:
— Widzisz... mnie się zdaje, że są dwa rodzaje kobiet. Jedne dają mężczyźnie równe szczęście, inne podnietę naprzemian do zachwytu, lub do rozpaczy... Które ty wolisz?
— Ja już wybrałem równe szczęście — odpowiedział Jan gorąco, ściskając ukradkiem dłoń Werci.
— Wierzę ci, mój najdroższy.
Wtem padł strzał wpobliżu — pudło. Kogut bażanci przeciągał przed stanowiskiem Jana z Wercią. Ona miała też strzelbę w ręku, swoim zwyczajem; wymierzyła w bażanta i również spudłowała, prawdopodobnie z emocji romantycznej. Wtedy Skumin, wziąwszy na cel zimniej, strącił koguta z powietrza strzałem dalszym i trudniejszym. Nadspodziewanie wesoło przyjęła to Wercia:
— Toś mi oddał za tamtego kozła, któregom ci sprzątnęła temu parę miesięcy! Pamiętasz?
— Jakżebym nie pamiętał! I nie możemy dzisiaj, jak wówczas, przypieczętować zgody pocałunkiem.
— Nie możemy! — jęknęła żałośnie, oglądając się na prawo i na lewo, gdzie przebłyskiwały postacie towarzyszy broni — ciągle to samo! Trudno się kochać w tym „mondzie“.