Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   306`   —

wali się naprawdę z jej przyjazdu. Przyjął ją też serdecznie ksiądz prałat Lipski, który uczestniczył w obradach ziemian, jako również właściciel folwarku, a teraz pozostał na parę dni w Gdeczu, ściślej jeszcze zaprzyjaźniony z całym domem po swym dłuższym pobycie podczas niebezpiecznych dni Ambrożego.
Dosia trzymała się z Wercią, jedyną młodą kobietą w towarzystwie, dawną znajomą, ale dzisiaj nową i zaciekawiającą. Jej z gruntu poprawiony stosunek do męża budził w Dosi żywą sympatję i szacunek.
— Widzę, Werciu, że dobrze się tu dzieje.
— Dobrze, Dosiu; spokojnie i z jasnym widokiem na przyszłość.
— Nie mogę tego powiedzieć o sobie — westchnęła Dosia.
— Rozumiem. Wszystkie twoje projekty są w zawieszeniu?
— Ach, projekty! Niema nawet projektów — rzekła i zamilkła.
— Dosieńko! — Tyle już o sobie wiemy nawzajem — nic sobie złego nie uczyniłyśmy. — Mówmy z sobą, jak siostry — odezwała się Wercia serdecznie.
Pierwszy chyba raz w życiu ucałowały się te dwie ufnie i naprawdę przyjaźnie.
— Więc powiedz, jak stoi ta sprawa twoich zaręczyn?
— Mówię ci zupełnie szczerze, Werciu; nie jestem zaręczona.
— Dlaczego?